Ostatnio znowu gdzieś czytałam, że jak tak Matka może siedzieć na placu zabaw, na ławce i zamiast bawić się z dzieckiem, to patrzy w smartfona, albo z kimś gada jak najęta, a dziecko bawi się samo… Zgroza. A w Anglii to jest normą. Ba, jest nawet gorzej!
Przykład z życia wzięty, mój własny osobisty zresztą. Ostatnie parę spotkań z angielskimi Matkami na placu zabaw wyglądały tak. Nas było zawsze 6 czasami 7, dzieci zawsze więcej. Pierwsza, która przyszła zajmowała najdłuższą ławkę, koniecznie ze stolikiem. Jedna zawsze przynosiła olbrzymi termos z kawą plus każda z nas picie dla dzieci, jakieś przegryzki. I wyglądało to tak, że Matki miały piknik, a dzieci latały po placu zabaw. Żadna z nas nie chodziła za dzieckiem, nie bawiła się w asekuranta na drabinkach, nie pomagała w piaskownicy z łopatką czy wiaderkiem. A jak już było jakieś łubu-du, to się czekało do ostatniej chwili, bądź rzuciło okiem sprawdzając czy nie ma krwi, nie było, wracało się do pogawędki i kawy… Dzieci się bawiły świetnie same w bardzo dużej grupie, nikt sobie krzywdy nie zrobił, a myśmy miały swoje babskie 2 godziny relaksu i integracji…
I nikt na nikogo nie patrzył krzywo, gdy się „wgapiało” w telefon czasami, bo mąż, bo koleżanka, bo Facebook zadzwonił, czy właśnie się sprzedały buty naszego dziecka na eBay… Pełna akceptacja i pełen relaks.
To podczas pierwszego naszego spotkania, a pierwsze było przypadkowe, angielskie Matki wperswadowały mi, żeby zapisać dziecko do Holiday Club przy szkole, gdzie chodzi w tej chwili do zerówki. Stwierdziły, że to absurd, że spędzam z nim całe dnie w wakacje, a nie mam żadnej babci do pomocy. I, że potrzebuje odetchnąć i mieć czas dla siebie, bo przecież ponad miesiąc wakacji. I non – stop z dzieckiem można oszaleć. Dziecko pokochało Holiday Club dwa razy w tygodniu przez 4 godziny, a ja miałam wolne.
Wakacje się skończyły, dzieci poszły do szkoły. My się spotykamy rano, bądź gdy odbieramy dzieci ze szkoły. I wszystkie jak jeden mąż mamy „bad hair day ” czyli ranki bez grzebienia, bez makijażu, w narzuconym tzw. „cokolwiek”, bo było za późno. I nikogo to nie dziwi, nikt się nie przygląda. Nikt nie ma oczekiwań, żeby się bardziej starać.
Przyznaję szczerze, że ja nie wiedziałam, że tak może być. Tak fajnie poprostu. Że się nie wytyka, że się za to wspiera. Że się motywuje aby pomyśleć o sobie, i to duuużo więcej niż tylko trochę. Bo macierzyństwo to nie wszystko, ale i można się w tym macierzyństwie pogubić. A to przecież tylko część mojego życia, poza tym dziecko rośnie i trzeba mu dać szansę aby powoli odchodziło od nas, zamiast trzymać go przy sobie. Zbyt ciasno, zbyt blisko. Ono ma wiedzieć, że jesteśmy, ale i, że mamy swoje sprawy…
Ale, dla mnie najważniejsze jest, że to kobieta kobiecie sprzyja. I uczy luzu i tego, żeby odpuścić. Bo zbyt często w polskich internetach to kobiety punktują inne kobiety. I to Matki w szczególności. I gdzieś na końcu czai się prawie zawsze to może i nie wypowiedziane, ale to czujemy, że wisi nam nad głową – jesteś złą Matką. I to jest bardzo nie fair.
HELLO – WIĘCEJ LUZU! Bo można zostać sfrustrowaną sztywniarą.
Autor: Sylwia Halman Viana
1 Komentarz
Fajny tekst! 🙂 Rzeczywiście u nas w „Polsze” to głównie fala – matka matce wilkiem. Musisz to, musisz tamto…. A nie daj Boże zrobisz inaczej, toś wyrodna! Dziękuję za ten głos rozsądku 🙂
P.S. W języku polskim nie ma słowa „wperswadować” 😉 W jedną stronę jest „wyperswadować”, czyli wybić komuś coś z głowy tudzież w drugą stronę namówić kogoś do czegoś. Chyba, że to taki celowy zabieg retoryczny :)))