„… bo emigracja to nie dramat, to jest jakaś szansa…”
Anna Komorowska / żona Prezydenta RP
Będziemy wiecznymi tułaczami? Którzy nigdzie, w żadnym miejscu nie potrafią osiąść na stałe? Czy to tylko powiedzenie pesymisty, że „emigrant jest już obcy u siebie, a tam nigdy nie będzie swój”?
Kiedy przyjeżdżam do Polski to w pewien sposób zderzam się z Polską rzeczywistością. Pamiętam mój kraj inaczej, odbieram go z daleka inaczej, a będąc już tam widzę, że rzeczywistość totalnie odbiega od moich, okazuje się oczekiwań. A jestem w Polsce co 4 – 5 miesięcy, wiec wydawałoby się dość często. Wystarczająco często aby móc się poprostu wtopić w ten kraj. Ale nie, to już tak nie działa…
Nie mówię o polityce, bo to kompletnie nie moja bajka i w to nie wchodzę. Mówię o tym jak tam żyją moi rodzice, moi przyjaciele, jak ludzie patrzą na mnie na ulicy, jak odnoszą się do mnie, mojego dziecka czy mojego męża. Mówię o tym jak jestem traktowana w sklepie czy w urzędzie. Ja ją to czuję.
I to nie jest tak, że ja się jakoś specjalnie wyróżniam, bo jeżeli nie jestem z mężem, to używam tylko i wyłącznie języka polskiego, więc na czym polega problem? Myślę, że zagranicą żyje mi się łatwiej. I tutaj nie chodzi o wysoki status finansowy, bo o tym pewnie każdy myśli w pierwszej chwili. Nie wżeniłam się w kasę. Ani nie miałam super pracy w londyńskim City jak Amal Clooney. Przykro mi jeżeli kogoś to rozczaruje… Chodzi to, że tutaj w parku ludzie z psami uśmiechają się do Ciebie, chociaż ich nie znasz, mówią Ci „dzień dobry ” z rana. Moje dziecko może pogłaskać każdego psa na ulicy i nikt nie warknie jak to ostatnio rosły młodzian zrobił na ulicy Długiej w Gdańsku w kierunku mojego dziecka, i zastanawiam się czy to ten młodzian ugryzie mi dziecko, bo pies był przyjazny? Czuję się często jak natręt urzędach, szczególnie jak mówię, bo muszę, że mieszkam zagranicą i nie tylko pani w okienku podnosi się brew, ale i okolicznym koleżankom urzędniczkom…i nagle powietrze robi się cięższe i bardziej gęste.
To są drobiazgi, o których napisałam. Trudniej jest gdy widzę, że z moimi przyjaciółmi mówimy już innymi językami. Oni o jednym, ja o czymś innym. I nie potrafimy się porozumieć. Czasami nawet nie potrafimy się spotkać w połowie drogi. Zawsze można wtedy otworzyć butelkę wódki i to trochę pomoże… Ale to niezrozumienie nie zniknie. Ono wróci następnym razem…
Po tym wszystkim, niejako z ulgą wracam. Wracam tam, gdzie może nie jestem swoją, ale chyba dlatego, że jestem bardziej „zasiedziała” jest mi lepiej. Z drugiej strony świat jest takim wielkim „kotłem narodowościowym”, więc mało kto jest tak naprawdę „swój”.
Mój kraj wydaje mi się czasami taki smutny i hermetyczny. Taki trudny „w dotyku”, twardy… Wydaje mi się po powrocie tutaj, gdzie mieszkam, że bardziej „oswoiłam” to obce. A moje własne, polskie jest mi tak mało przyjazne.
Zastanawiam się często – czy ja wrócę? Do czego? A chciałabym…
Jak długo jest ciężko na początku? Rok, 2 lata, kiedy budzimy się każdego ranka i wciąż musimy się dobudzić aby przypomnieć sobie szybko gdzie jesteśmy. Wyglądamy za okno i świat jest jednak obcy. Wychodzimy na ulicę i ludzie mówią w nie naszym języku, ale już ich bardzo dobrze rozumiemy.
Kupujemy chleb i zapach wciąż jest inny. Jak długo szukałam w Anglii sensownego chleba, chyba ponad rok… I właściwie już nie wiem czy tak poprostu przyzwyczaiłam się do tego, który lubię teraz czy jednak ten zapach mi przypomina polski chleb w domu. Wciąż kiedy jestem w Polsce, to zawsze wącham polski chleb. I potem pamiętam zapachy. Smaki. Tak mam…
Przez pierwszy rok wydałam fortunę na telefony. Do przyjaciół. Żeby usłyszeć ich głos, żeby uśmierzyć to, że tęskniłam i to aż bolało. Bez ich wsparcia, nie wiem jak by było…. Tego im nigdy nie zapomnę, głaskania mojej głowy przez telefon. Okazało się, że jednak po tylu latach, te przyjaźnie się zmieniły. Części z nich już nie ma, część z nich jest zupełnie inna. Jest mi z tym coraz łatwiej. Powoli godzę się na to.
Każdy powrót do Polski to była taka radość. Leciałam tam jak na skrzydłach. Nie mogłam się doczekać, liczyłam tygodnie, potem dni… I wdychałam to powietrze w Polsce. I wszystkich odwiedzałam, zawsze mnóstwo prezentów, zawsze było strasznie fajnie. Na początku. Potem to wszystko się rozmyło. Próbowałam to kleić, naprawiać, udawać, że się nic nie zmieniło. Nie chciałam aby było inaczej. Chociaż sama wsiąkałam powoli w mój nowy świat, w moje nowe życie. Ale za wszelką cenę chciałam mieć oba. Trzymać dwie sroki za ogon. Bo myślałam, że się da.
Tak, pewnie jesteśmy na lepszej stopie finansowej. Co mamy w zamian, oprócz tego, że możemy sobie pozwolić na więcej, więcej kupić, więcej zaoszczędzić, często wesprzeć rodziców w Polsce.
W zamian mamy – rozdarcie… To jest ta druga strona medalu, o której się nie mówi. My też o niej nie wspominamy. Wolimy o tym nie myśleć, wolimy tego nie czuć…
Ale wiemy prawie na pewno, że my wrócimy, ale nasze dzieci tutaj zostaną. Bo my chcąc nie chcąc zaoferowaliśmy im nową ojczyznę. To jest to najtrudniejsze. A reszta, tęsknota za tym co znane, swojskie, nasze. Ktoś mi powiedział ostatnio, że emigracja to trauma.
Źródło: Blog / Sylwia Halman Viana