Pustka w kasie Kancelarii Prezydenta to zapowiedź tego, co odchodząca ekipa rządowa zostawi wszystkim Polakom. Systematyczne zadłużanie kraju stało się dla polityków Platformy Obywatelskiej sposobem na zapewnianie sobie elektoratu i dawanie zarobków zaprzyjaźnionym firmom. Po ośmiu latach rządów koalicji PO–PSL faktyczne zadłużenie Polski dochodzi do 6 bln złotych. Czy to już krok do bankructwa?
Zostanie po nas złom żelazny
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.
Tadeusz Borowski, Pieśń
Czy dostaniemy na czas wypłaty? – takie pytanie może już za dwa tygodnie usłyszeć od swoich współpracowników prezydent elekt Andrzej Duda. Gdy w maju br. stało się jasne, że kandydat PiS wygrał drugą turę wyborów prezydenckich, Kancelaria Bronisława Komorowskiego zaczęła na potęgę wypłacać swoim pracownikom premie.
Sute nagrody dostali pracownicy administracyjni, dyrektorzy biur, asystenci itp. Podejmując cały szereg niepotrzebnych wydatków, Kancelaria Prezydenta ogołociła swój budżet, zostawiając następcom pustki w kasie. Pieniądze na utrzymanie Kancelarii Prezydenta pochodzą z budżetu państwa, a cała kwota opisana jest w ustawie budżetowej. Tę mógłby zmienić Sejm, ale wydaje się mocno wątpliwe, aby Dudę wsparł parlament zdominowany przez PO. Jeśli na kontach Kancelarii rzeczywiście zabraknie pieniędzy, będzie to wstyd dla całej Polski i wielka ujma na wizerunku naszego kraju w świecie. Nie będzie to jednak nic nowego w polityce gospodarczej ekipy Platformy Obywatelskiej. Ogołocenie kasy Kancelarii Prezydenta to kolejny przykład pokazujący podejście rządzącej partii do publicznych pieniędzy. I zwiastun tego, co niebawem może czekać nas wszystkich.
Miliardy i miliardy
23 lipca Bank Światowy udzielił Polsce pożyczki w wysokości 912,7 mln euro. Z komunikatu opublikowanego przez BŚ i Ministerstwo Finansów wynika, że pieniądze mają być wykorzystane na „politykę rozwojową”, co oznacza wspieranie wzrostu gospodarczego i tworzenie miejsc pracy, a także wzmacnianie odporności sektora finansowego. To pustosłowie, pod którym kryje się wszystko i nic. – Polski wzrost gospodarczy był imponujący w ciągu ostatnich dwóch dekad, a Bank Światowy cieszy się, że może wspierać polski rząd w dalszej realizacji reform, których celem jest wzmocnienie finansów publicznych i odporności sektora finansowego, tworzenie miejsc pracy i promowanie bardziej dynamicznej i innowacyjnej gospodarki – powiedziała cytowana w komunikacie dyrektor Banku Światowego dla krajów Europy Środkowej i krajów bałtyckich Mamta Murthi. Z komunikatu wynika, że pożyczka ma wspierać takie działania rządu, które odpowiadają na główne wyzwania stojące obecnie przed polską gospodarką, w tym zwiększanie odporności na przyszłe wstrząsy przy jednoczesnym wzmacnianiu rynku pracy oraz poprawie warunków dla prowadzenia działalności gospodarczej i promowaniu innowacyjności. Co to znaczy zwiększanie odporności na przyszłe wstrząsy? Można to rozumieć na dowolną ilość sposobów. Na przykład zinterpretować „wstrząs” jako katastrofę demograficzną i „zwiększyć odporność” na nią poprzez inwestycję w in vitro. A dwa tygodnie przed pożyczką pod obrady Senatu trafiła ustawa (przegłosowana wcześniej przez Sejm) o in vitro. Za jej przyjęciem zagłosowała większość deputowanych PO i trzech kojarzonych z lewicą (Marek Borowski, Włodzimierz Cimoszewicz, Kazimierz Kutz). Czterech senatorów PO wstrzymało się od głosu. Przeciw ustawie był cały skład senatorski PiS-u oraz dziewięciu przedstawicieli PO. W głosowaniu nie wzięli udziału: jedyna senator PSL – Andżelika Możdżanowska oraz dwóch senatorów PiS: Bohdan Paszkowski i Grzegorz Bierecki – twórca SKOK-ów. Gdyby ta trójka stawiła się na głosowaniu, ustawa nie uzyskałaby większości głosów i nie przeszłaby procedury legislacyjnej. I tym samym, nie byłoby możliwości finansowania zabiegów in vitro z budżetu państwa. Czy to właśnie na ten cel zaciągnięto horrendalną pożyczkę z Banku Światowego? Czas pokaże. Znamienną rzeczą jest jednak to, że natychmiast po tym, jak nowa ustawa umożliwiająca finansowanie in vitro została przegłosowana, ceny zabiegów zaczęły rosnąć.
22 grudnia 2014 r. szef NBP Marek Belka i minister finansów Mateusz Szczurek wysłali do Christine Lagarde – dyrektor zarządzającej Międzynarodowego Funduszu Walutowego wniosek o przedłużenie Elastycznej Linii Kredytowej (tzw. Flexible Credit Line – w skrócie FCL). W imieniu polskich władz zwrócili się do MFW z prośbą o przedłużenie Elastycznej Linii Kredytowej na kolejny rok, czyli do stycznia 2016. Sygnatariusz tego dokumentu – prof. Marek Belka (wcześniej, za PRL, konfident wywiadu zagranicznego o pseudonimie „Belch”) w latach 2008–2010 pracował w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Zajmował tam stanowisko dyrektora Departamentu Europy, czyli odpowiadał m.in. za przyznawanie krajom europejskim Elastycznej Linii Kredytowej. W tej sytuacji występowanie przez Belkę do MFW, czyli do swojego byłego pracodawcy (który płacił mu ogromne pieniądze), to działanie w sytuacji oczywistego konfliktu interesów. Belka zakończył pracę w strukturach MFW w 2010 r., aby w czerwcu objąć (dzięki poparciu PO) fotel szefa NBP. Zastąpił na tym stanowisku Sławomira Skrzypka, który 10 kwietnia 2010 zginął w samolocie lecącym do Smoleńska. Wiosną 2010 r. doszło do sporu miedzy Skrzypkiem a ministrem finansów Jackiem Rostowskim na temat FCL. Skrzypek zamierzał wypowiedzieć niekorzystną dla Polski umowę i nie chciał przedłużania FCL. Jeszcze w marcu 2010 r., gdy sprzeciw Skrzypka doprowadził do impasu w sprawie (bez zgody NBP nie było możliwości wnioskowania o FCL), do Polski przyjechał ówczesny dyrektor finansowy MFW – Dominique Strauss-Kahn. Spotkał się on ze Skrzypkiem i odbył z nim długą rozmowę. Potem odwiedził resort finansów, a następnie na konferencji prasowej z udziałem dziennikarzy mówił, że Polska ma szansę uzyskać kredyt z FCL, ale musi sama podjąć decyzję, czy tego chce. Decyzja została ostatecznie podjęta po śmierci Sławomira Skrzypka, gdy stanowisko NBP odwrócił o 180 stopni Marek Belka. O Strauss-Kahnie zrobiło się na świecie głośno, gdy zatrzymała go amerykańska policja pod zarzutem gwałtu na pokojówce w hotelu w Nowym Jorku. Skandal ten doprowadził do jego dymisji i podważył równocześnie autorytet MFW.
Co to jest FCL?
Co to jest Elastyczna Linia Kredytowa (w skrócie FCL)? To wirtualny kredyt w wysokości określonej przez MFW dla każdego państwa. Polega to na tym, że jeśli sytuacja gospodarcza kraju wnioskującego o FCL stanie się niestabilna, to wówczas MFW rozważa przyznanie mu kredytu w ustalonej wcześniej wysokości. Pod pojęciem „niestabilna sytuacja gospodarcza” kryje się wszystko i nic. Urzędnicy MFW podejmują więc decyzję w oparciu o swoje widzimisię. Natomiast za dostęp do FCL płaci się już realnymi pieniędzmi. Innymi słowami: FCL polega na tym, że Polska ma płacić za to, że jeśli znajdzie się w niekorzystnej sytuacji, to MFW rozważy udzielenie jej pożyczki. Jest to więc wielka hucpa. Trudno sobie wyobrazić, aby jakikolwiek człowiek lub jakakolwiek prywatna firma zawarła z instytucją finansową umowę na takich warunkach.
Oficjalnym powodem dostępu do FCL jest możliwość ataku spekulacyjnego na złotówkę. W sytuacji gospodarczego chaosu mają pomóc dolary z pożyczki. Tyle tylko, że NBP dysponuje rezerwami dewizowymi w wysokości ponad 100 mld dolarów. Po co więc w tej sytuacji ubiegać się o linię kredytową w wysokości 20 czy 30 mld dolarów? Nie ma to uzasadnienia.
Ile kosztuje FCL? Tego oficjalnie nie wiadomo. Ani MFW, ani resort finansów, ani NBP od kilku lat nie publikują komunikatów na ten temat. Bloger Wojciech Suchomski przeprowadził własne śledztwo i dotarł do archiwalnych danych NBP. Wynikało z nich, że za FCL przyznaną w styczniu 2013 r. na kwotę 33,5 mld dolarów, Polska zapłacić musi 367 mln złotych. Z kolei w czasach prezesa Skrzypka FCL na kwotę 21 mld dolarów kosztowało nas 187 mln złotych. Taką kwotę zapłaciliśmy za FCL, czyli… za nic. Łącznie więc w ostatnich latach koszty związane z FCL, z której ani raz nie skorzystaliśmy, wyniosły około miliarda złotych.
Pięć filarów długu
Narodowy Bank Polski co kwartał publikuje dane na temat zadłużenia zagranicznego Polski. Z danych NBP wynika, że na dzień 30 czerwca 2015 zadłużenie zagraniczne Polski wyniosło 306,33 mld euro, a więc po kursie średnim NBP z 10 sierpnia 2015 jest to prawie 1,3 bln złotych. To więcej niż przed rokiem. Z danych NBP wynika również, że na koniec 2014 r. zadłużenie wyniosło 292,49 mld euro, a na koniec III kwartału 2014 r. – 286,13 mld euro. A ile wynosiło na koniec 2007 r., gdy władzę obejmował rząd Platformy Obywatelskiej? Z tych samych danych wynika można się dowiedzieć, że niewiele ponad 142 mld euro, przy czym kwota ta obejmowała jeszcze długi odziedziczone w spadku po Gierku i Jaruzelskim. Jak więc widać, zadłużenie systematycznie rośnie, przy czym w okresie rządów PO rośnie w tempie niebywałym. A jest to tylko zadłużenie Polski wobec innych krajów – jeden z filarów polskiego długu. Drugi filar, czyli zadłużenie wewnętrzne, pokazuje tzw. licznik Balcerowicza – zegar ustawiony w Warszawie na skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Na dzień 10 sierpnia licznik wyświetla kwotę 1,068 bln złotych jako stan zadłużenia polskiego państwa względem swoich obywateli. Jak szacuje Aleksander Łaszek – ekonomista z Forum Obywatelskiego Rozwoju, autor aktualizacji na stronie dlugpubliczny.org – na koniec grudnia 2015 r. będzie to więcej niż 1,1 bln złotych. – Sformułowanie „dług publiczny” jest dezinformacją – mówi Andrzej Sadowski – ekonomista z Centrum im. Adama Smitha. – Powinno się mówić „dług rządowy”, bo to rząd poprzez swoją nieodpowiedzialną politykę zaciągał te długi.
Jednak jest jeszcze trzeci – najgroźniejszy – filar polskich długów. To zadłużenie systemu emerytalnego, czyli różnica pomiędzy kwotami wpłacanymi do ZUS teraz, a tym, co ZUS będzie musiał wypłacić przyszłym emerytom. Prawicowi ekonomiści szacują to zadłużenie na około 3,4 bln złotych. To oznacza, że całkowite zadłużenie Polski to prawie 6 bln złotych.
Te wyliczenia nie obejmują samorządów. A jeśli wierzyć danym statystycznym, ponad 90 proc. z nich jest zadłużonych. Nie tak dawno głośno stało się o gminie Rewal, która nie była w stanie spłacić swoich zobowiązań. Do gminy zapukał więc… komornik, który zajął jej konta i zwrócił się do wszystkich mieszkańców, aby należne gminie opłaty (w tym podatki) przelewali na konta jego kancelarii. Jest to zapowiedź tego, co może się stać w przyszłości z kolejnymi jednostkami samorządu terytorialnego. A skąd się wzięły długi samorządów? Stąd, że rząd PO–PSL przerzucał na barki samorządów coraz więcej zadań (np. opłacanie szkół czy szpitali), nie zwiększając środków finansowych. Te bowiem, jak wcześniej, szły do kasy centralnej. W ten sposób pieniądze przekazywane w podatkach do budżetu państwa były marnowane, a samorządy dostawały coraz więcej zadań, na których realizację nie miały pieniędzy. Spirala długów nadal rosła.
Jest jeszcze piąty, ostatni filar zadłużenia. To niepotrzebne inwestycje wymuszone przez Unię Europejską, do których polski podatnik będzie musiał dopłacić. Przykładem mogą być baseny geotermalne w Mszczonowie na Mazowszu, których roczne utrzymanie kosztuje kilkadziesiąt milionów złotych.
Bolesna lekcja
Czy te długi oznaczają perspektywę bankructwa Polski? – Zmniejszenie zadłużenia jest możliwe pod jednym warunkiem: trzeba wzmocnić polską gospodarkę, z której pochodzić będą pieniądze na spłatę długów – mówi Andrzej Sadowski. – Czyli trzeba obniżyć podatki, radykalnie ograniczyć biurokrację, zmniejszyć koszty pracy i przestać przeszkadzać Polakom zarabiać pieniądze. Bogaci i dobrze zarabiający Polacy będą mieli pieniądze, aby spłacić zaciągnięte długi. – Jak zaznacza Sadowski, spirala długów może stanowić zagrożenie dla polskiej suwerenności. I trudno odmówić mu racji. Gdy kilkanaście miesięcy temu na jaw wyszło, że Grecja jest bankrutem, niemiecki rząd wystąpił z propozycją pomocy finansowej i umorzenia części długów w zamian za oddanie greckich wysp. A w lipcu tego roku, gdy premier Grecji nie znalazł porozumienia z Unią w sprawie długów, z ofertą pomocy pospieszył prezydent Rosji Władimir Putin. Zaproponował Grecji pożyczkę w zamian za zgodę na budowę przez jej terytorium gazociągu, który miałby zaopatrywać państwa Europy Południowej (m.in. Włochy i Francję) w rosyjski gaz. Ta sytuacja powinna na Polaków podziałać jak „zimny prysznic”. Strach sobie przecież wyobrazić, czego w zamian za umorzenie polskich długów mogą zażądać Niemcy albo Rosja.
Warszawska Gazeta / Leszek Szymowski